Podróż do Andory czyli zbieg wielu nieprzewidzianych okoliczności

Poniższy tekst jest pisany lekko ironicznie także proszę traktować go z przymrużeniem oka. Mimo tego co przeżyliśmy tego jednego długie...


Poniższy tekst jest pisany lekko ironicznie także proszę traktować go z przymrużeniem oka. Mimo tego co przeżyliśmy tego jednego długiego dnia, ekipa trzymała fason i nie dała się wyprowadzić z równowagi. Tak. To również należy czytać z przymrużeniem oka. ;-)

Gdyby nie moje pozytywne nastawienie do każdego wyjazdu, wyprawę do Andory nazwałabym pechową. A tak to nazwę ją po prostu zbiegiem nieprzewidzianych okoliczności w skrócie ZNO ;-)

Ruszaliśmy z dwóch miast: Warszawy i Krakowa. Mieliśmy spotkać się w Zurichu i razem lecieć do Barcelony. Tam czekał na nas wynajęty samochód, którym w parę godzin mieliśmy dotrzeć do Encamp w Andorze. Tak to ładnie wyglądało. Niestety nie przewidzieliśmy, że ekipa krakowska wyleci z opóźnieniem (ZNO nr.1) i nie zdąży na samolot do Barcelony (ZNO nr.2).  Byliśmy w kontakcie smsowym w przerwach kiedy telefony mogły być włączone i startując z Zurichu planowaliśmy nocleg w Barcelonie. Na miejscu okazało się, że ekipa leci do nas przez Madryt i mamy czekać,  a przy okazji fajnie by było gdybyśmy odebrali samochód bo wypożyczalnia jest czynna do 23 – a o tej lądowała ekipa (ZNO nr 3). Był mały drobiazg – samochód był wypożyczony na osobę z drugiej ekipy. Konkretnie na mojego brata. Co prawda płeć inna ale nazwisko się zgadza. 

Nie zrażając się takim szczegółem, po ustaleniu gdzie znajduje się wypożyczalnia (poza lotniskiem) pojechaliśmy do niej (z bagażami). Ku naszemu zaskoczeniu (…) miły pan nie wydał nam samochodu ale podał numer pod którym możemy próbować coś załatwić. Nie wiem właściwie co, ale to nie miało większego znaczenia gdyż całodobowy numer nie odpowiadał (ZNO nr.4) Wróciliśmy na lotnisko. Po ponad 3 godzinnym oczekiwaniu przyleciała ekipa. Gdzieś między Zurichem Madrytem a Barceloną telefonicznie udało im się załatwić, że będzie na nas czekał do 23 ostatni bus, który zawiezie nas do wypożyczalni.  Mój brat  wyszedł pierwszy bez bagaży i razem ze mną (znałam drogę) pobiegł do stanowiska busów. W międzyczasie zadzwonił kolejny raz do wypożyczalni potwierdzając, że wylądował już w Barcelonie. I cóż za niespodzianka!!  Busa nie było… Telefon w wypożyczalni milczał jak zaklęty. (ZNO nr5)

Mieliśmy na szczęście dużo czasu na obmyślenie dalszej strategii, gdyż nie dotarły bagaże ekipy krakowskiej (co za szok) i trochę czasu zeszło na zgłaszanie, opisywanie, dogadywanie. (ZNO nr.6) Tymczasem brat usiłował załatwić kolejny samochód z innej wypożyczalni. Co prawda udało mu się dodzwonić na infolinię ale pani rozłączyła się gdyż prawdopodobnie nie spodobał jej się język mojego brata.. albo nie mogła go zrozumieć… albo jedno i drugie. Cóż, było już po północy i brat mógł być trochę zmęczony i zirytowany. Mógł? No mógł. I był.

Po blisko pół godzinie wyszły dziewczyny. Miały dwie wiadomości; złą i bardzo złą. Obsługa nie wiedziała gdzie są bagaże. Opcja numer jeden była taka, że zostały w Zurichu i porannym lotem przylecą do Barcelony. Opcja numer dwa, że są w Madrycie i nie wiadomo kiedy przylecą. Obie opcje się nie sprawdziły. Chociaż nie. Chyba wygrała opcja numer dwa, ale nigdy się nie dowiemy skąd i kiedy leciały bagaże..(ZNO nr.7)

Ponieważ bratu udało się załatwić samochód postanowiliśmy, że jedziemy do Andory. I tak pięć zmęczonych i śpiących osób ruszyło drogą w nieznane. No dobra, nie takie nieznane bo mieliśmy nawigację.

Po tak wyczerpującym dniu organizmy mimo późnej godziny zaczęły domagać się Mc Donalda. Na szczęście przy trasie (ominęliśmy właściwy zjazd, ZNO nr.7) był jeden otwarty. Najedzeni mogliśmy jechać dalej.

Nie wiem jak to się stało, że dojechaliśmy cali i zdrowi. Pewnie to zasługa mojego brata, któremu udało się nie zasnąć i Daniela, który pilnował, żeby brat nie zasnął.

Na miejscu czekał na nas ostatni członek człowiek z całej ekipy, który posłał nam łóżka i wpuścił do apartamentu. Cóż, apartament też nie do końca był tym czego się spodziewaliśmy. Ale teraz marzyliśmy tylko, żeby zasnąć co dość szybko nastąpiło.

Jeżeli myślicie że to koniec  ZNO to się mylicie. Ale w kolejnych wpisach obiecuję nie rozpisywać się o nich zbyt wiele.  Będą za to piękne widoki, Andora, narty i Barcelona.


Ale żeby potwierdzić, że zawsze znajdę coś pozytywnego poniżej zdjęcia z najpiękniejszego lądowania jakie przeżyłam. Wieczorny Zurich, który wyglądał jakby wynurzał się z morza. Coś pięknego.







A Wy jak radzicie sobie z pechem w podróży?


Jeśli nie chcesz  przegapić nowych wpisów  koniecznie polub i obserwuj  Trzydziestkę z Vatem na facebooku, możesz mnie również znaleźć na Bloglovin 

Podobne posty

2 komentarze

  1. Patrząc z boku wydaje się to wszystko być jedną wielką przygodą ;-) ale domyślam się jak bardzo musieliście być zdenerwowani i nie chciałabym się o tym przekonać na własnej skórze..

    OdpowiedzUsuń
  2. Patrząc z boku wydaje się to wszystko być jedną wielką przygodą ;-) ale domyślam się jak bardzo musieliście być zdenerwowani i nie chciałabym się o tym przekonać na własnej skórze..

    OdpowiedzUsuń