Andora
Hiszpania
Home
Podróże
Podróż do Andory czyli zbieg wielu nieprzewidzianych okoliczności
2/04/2016
Poniższy tekst jest pisany lekko
ironicznie także proszę traktować go z przymrużeniem oka. Mimo tego co
przeżyliśmy tego jednego długiego dnia, ekipa trzymała fason i nie dała się
wyprowadzić z równowagi. Tak. To również należy czytać z przymrużeniem oka. ;-)
Gdyby nie moje pozytywne
nastawienie do każdego wyjazdu, wyprawę do Andory nazwałabym pechową. A tak to
nazwę ją po prostu zbiegiem nieprzewidzianych okoliczności w skrócie ZNO ;-)
Ruszaliśmy z dwóch miast:
Warszawy i Krakowa. Mieliśmy spotkać się w Zurichu i razem lecieć do Barcelony.
Tam czekał na nas wynajęty samochód, którym w parę godzin mieliśmy dotrzeć do
Encamp w Andorze. Tak to ładnie wyglądało. Niestety nie przewidzieliśmy, że
ekipa krakowska wyleci z opóźnieniem (ZNO nr.1) i nie zdąży na samolot do
Barcelony (ZNO nr.2). Byliśmy w
kontakcie smsowym w przerwach kiedy telefony mogły być włączone i startując z
Zurichu planowaliśmy nocleg w Barcelonie. Na miejscu okazało się, że ekipa leci
do nas przez Madryt i mamy czekać, a
przy okazji fajnie by było gdybyśmy odebrali samochód bo wypożyczalnia jest
czynna do 23 – a o tej lądowała ekipa (ZNO nr 3). Był mały drobiazg – samochód był
wypożyczony na osobę z drugiej ekipy. Konkretnie na mojego brata. Co prawda
płeć inna ale nazwisko się zgadza.
Nie zrażając się takim szczegółem, po
ustaleniu gdzie znajduje się wypożyczalnia (poza lotniskiem) pojechaliśmy do
niej (z bagażami). Ku naszemu zaskoczeniu (…) miły pan nie wydał nam samochodu
ale podał numer pod którym możemy próbować coś załatwić. Nie wiem właściwie co,
ale to nie miało większego znaczenia gdyż całodobowy numer nie odpowiadał (ZNO
nr.4) Wróciliśmy na lotnisko. Po ponad 3 godzinnym oczekiwaniu przyleciała
ekipa. Gdzieś między Zurichem Madrytem a Barceloną telefonicznie udało im się
załatwić, że będzie na nas czekał do 23 ostatni bus, który zawiezie nas do
wypożyczalni. Mój brat wyszedł pierwszy bez bagaży i razem ze mną
(znałam drogę) pobiegł do stanowiska busów. W międzyczasie zadzwonił kolejny
raz do wypożyczalni potwierdzając, że wylądował już w Barcelonie. I cóż za
niespodzianka!! Busa nie było… Telefon w
wypożyczalni milczał jak zaklęty. (ZNO nr5)
Mieliśmy na szczęście dużo czasu
na obmyślenie dalszej strategii, gdyż nie dotarły bagaże ekipy krakowskiej (co
za szok) i trochę czasu zeszło na zgłaszanie, opisywanie, dogadywanie. (ZNO
nr.6) Tymczasem brat usiłował załatwić kolejny samochód z innej wypożyczalni.
Co prawda udało mu się dodzwonić na infolinię ale pani rozłączyła się gdyż
prawdopodobnie nie spodobał jej się język mojego brata.. albo nie mogła go
zrozumieć… albo jedno i drugie. Cóż, było już po północy i brat mógł być trochę
zmęczony i zirytowany. Mógł? No mógł. I był.
Po blisko pół godzinie wyszły
dziewczyny. Miały dwie wiadomości; złą i bardzo złą. Obsługa nie wiedziała
gdzie są bagaże. Opcja numer jeden była taka, że zostały w Zurichu i porannym
lotem przylecą do Barcelony. Opcja numer dwa, że są w Madrycie i nie wiadomo
kiedy przylecą. Obie opcje się nie sprawdziły. Chociaż nie. Chyba wygrała opcja
numer dwa, ale nigdy się nie dowiemy skąd i kiedy leciały bagaże..(ZNO nr.7)
Ponieważ bratu udało się załatwić
samochód postanowiliśmy, że jedziemy do Andory. I tak pięć zmęczonych i
śpiących osób ruszyło drogą w nieznane. No dobra, nie takie nieznane bo
mieliśmy nawigację.
Po tak wyczerpującym dniu
organizmy mimo późnej godziny zaczęły domagać się Mc Donalda. Na szczęście przy
trasie (ominęliśmy właściwy zjazd, ZNO nr.7) był jeden otwarty. Najedzeni mogliśmy
jechać dalej.
Nie wiem jak to się stało, że dojechaliśmy
cali i zdrowi. Pewnie to zasługa mojego brata, któremu udało się nie zasnąć i
Daniela, który pilnował, żeby brat nie zasnął.
Na miejscu czekał na nas ostatni
członek człowiek z całej ekipy, który posłał nam łóżka i wpuścił do
apartamentu. Cóż, apartament też nie do końca był tym czego się spodziewaliśmy.
Ale teraz marzyliśmy tylko, żeby zasnąć co dość szybko nastąpiło.
Jeżeli myślicie że to koniec ZNO to się mylicie. Ale w kolejnych wpisach
obiecuję nie rozpisywać się o nich zbyt wiele.
Będą za to piękne widoki, Andora, narty i Barcelona.
Ale żeby potwierdzić, że zawsze
znajdę coś pozytywnego poniżej zdjęcia z najpiękniejszego lądowania jakie
przeżyłam. Wieczorny Zurich, który wyglądał jakby wynurzał się z morza. Coś pięknego.
A Wy jak radzicie sobie z pechem w podróży?
Jeśli nie chcesz przegapić nowych wpisów koniecznie polub i obserwuj Trzydziestkę z Vatem na facebooku, możesz mnie również znaleźć na Bloglovin
2 komentarze
Patrząc z boku wydaje się to wszystko być jedną wielką przygodą ;-) ale domyślam się jak bardzo musieliście być zdenerwowani i nie chciałabym się o tym przekonać na własnej skórze..
OdpowiedzUsuńPatrząc z boku wydaje się to wszystko być jedną wielką przygodą ;-) ale domyślam się jak bardzo musieliście być zdenerwowani i nie chciałabym się o tym przekonać na własnej skórze..
OdpowiedzUsuń